Dzień 5.
"Krawędź Wschodnia" to trasa dosyć szczególna, bo prowadząca po grani, wzdłuż wschodniej krawędzi krateru Caldera de Taburiente. Przed wyruszeniem, wiedzieliśmy o tym szlaku tyle, że pomimo że zaczyna się on na wysokości 2350 m npm, to przez długi czas wcale nie prowadzi w dół, lecz mozolnym trawersem, na przemian to w górę, to w dół, z wieloma krótszymi lub dłuższymi podejściami, nim wreszcie, dopiero za którymś z kolejnych, mijanych szczytów zacznie konsekwentnie opadać w dół.
Tego, że widoki będą fenomenalne można się było domyślić, ale przejezdność szlaku była dla nas wielką niewiadomą. Krótko mówiąc wiadomo było, że będzie albo "epic", ...albo "epic shit".
Po czterech pełnych wrażeń dniach, połowa naszej ekipy (Marta i Adam) postanowiła odpocząć i spędzić ten dzień na plaży. Dla mnie, któremu technicznych singletracków i górskich wrażeń nigdy dość, taka opcja w ogóle nie wchodziła w rachubę. Również Basi do udziału w przedsięwzięciu pod tytułem "Krawędź Wschodnia" długo namawiać nie trzeba było. Tym razem więc tylko we dwójkę, zaczynamy (tradycyjnie już) od "krótkiej" (półtoragodzinnej!) przejażdżki z Juanem, który wywozi nas ponad chmury, na 2300 m npm, w pobliże szczytu Pico de la Cruz.
To był epicki dzień, pod każdym względem - epickie widoki, epicka trasa - aż mi brakuje superlatyw, żeby to wszystko opisać...