Pomysł wyprawy przez Alpy zaczął kiełkować w mojej głowie pod wpływem relacji i artykułów w niemieckich czasopismach i . Relacje i zdjęcia rozbudzały wyobraźnię, ale od przeczytania relacji do zorganizowania wyprawy droga jeszcze daleka... Powoli i stopniowo mój pomysł jednak dojrzewał, i to początkowo mgliste marzenie zaczęło stawać się coraz bardziej realne... Marzenie zaczęło przeradzać się w plan.
W lecie 2004 nie byłem jednak jeszcze w pełni gotowy na takie wyzwanie jak Transalp. Tego lata odbyłem tylko 3-dniową wyprawę przez Jurę Krakowsko-Częstochowską, Szlakiem Orlich Gniazd z Częstochowy do Krakowa. Pomimo, że na rowerze górskim i po górach (w tym również po Alpach) jeżdżę od wielu lat (mniej więcej od 1991 roku), to jednak zawsze były to wycieczki jednodniowe, tworzące pętlę, gdzie na koniec dnia wracałem do miejsca, z którego wyruszyłem rano. Ta wyprawa była dla mnie próbą generalną. To bardzo malutka przygrywka, w żaden sposób nie dająca się porównać z wyprawą transalpejską, ale pokazała mi jedno: że wyprawy kilkudniowe, z plecakiem, mają swój urok, klimat – dużo intensywniejszy i dużo bardziej zapadający w pamięć niż przy wycieczkach jednodniowych.
Długie zimowe wieczory spędzałem więc czytając, oglądając zdjęcia, analizując niezliczone ilości wariantów mojej własnej "optymalnej" i skrojonej na moją miarę trasy oraz podróżując palcem po mapach. Muszę przyznać, że już samo planowanie i obmyślanie wszelkich aspektów wyprawy sprawiło mi mnóstwo frajdy – zanim w ogóle wsiadłem na rower, w głowie całą trasę miałem już wielokrotnie przejechaną.
W międzyczasie kompletowałem punkt po punkcie cały niezbędny ekwipunek. Wiedziałem, że chcąc poruszać się po górskich ścieżkach i szlakach jednym sensownym rozwiązaniem jest zapakowanie wszystkiego, co chciałem ze sobą zabrać do plecaka. Wiedziałem też, że plecak nie może być za duży (maksimum to 30 litrów) i za ciężki, bo bardzo szybko odebrałoby mi to całą przyjemność z jazdy. Ale jak tu przeżyć prawie 2 tygodnie tylko z tym, co się zmieści w takim plecaku? Na szkołę przetrwania jakoś nie miałem ochoty. Plan był jednak taki, żeby nocować w pensjonatach i kwaterach prywatnych w leżących na trasie wyprawy miejscowościach, albo w schroniskach górskich. A to znaczy, że nie potrzebowałem ani śpiwora, ani karimaty ani tym bardziej namiotu. Jedzenia, wiadomo – też nie da się zabrać, tak więc żywić miałem się w restauracjach, gasthofach, pizzeriach albo schroniskach. Wyszło na to, że wystarczy zabrać odpowiedni zestaw ubrań na każdą pogodę, trochę przyborów toaletowych, jakieś podstawowe narzędzia, komplet map, no i parę innych drobiazgów typu telefon, aparat fotograficzny, czy chociażby... portfel ;)
Był jednak jeden problem: z kim jechać? Beaty początkowo nie brałem pod uwagę, uznając że kondycyjnie, czy przez słabszą technikę jazdy po prostu nie da sobie rady. Ze znajomych jakoś też nie udawało mi się nikogo namówić, bo albo nie mieli kasy, albo z jakichś tam powodów nie mogli, albo mieli wątpliwości czy aby się da przetrwać ponad tydzień mając przy sobie tylko tyle ile się zmieści w 30-litrowym plecaku i ile udźwigną na własnych plecach. A jechać samemu jakoś tak łyso... Z tego dylematu wybawiła mnie jednak Beata, stwierdzając ze stanowczością, że nawet nie ma mowy, żeby ona nie pojechała ze mną, a jak mam jakieś obawy, że wymięknie, to po prostu mam ułożyć taką trasę żeby dała radę! Trasy zmieniać z jej powodu wcale nie zamierzałem, tzn. uznałem, że nie będziemy rezygnować z najpiękniejszych i najatrakcyjniejszych miejsc tylko dlatego, że są ciężkie – postanowiłem, że po prostu będziemy jechać wolniej, a dzienne etapy będą trochę krótsze.
Przez całą zimę, a już w szczególności wiosną pilnie trenowaliśmy i budowaliśmy kondycję podczas weekendowych wycieczek po Beskidach i startów w maratonach. Wizja wyprawy, która miała się odbyć w lipcu znakomicie do tego motywowała. Z okazji wyprawy (która w dużej części miała prowadzić przez Włochy) zapisałem się nawet na kurs języka włoskiego :)
Na początku lipca, wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Im bardziej zbliżał się planowany termin wyjazdu, tym bardziej nerwowo zerkałem do internetu na prognozy pogody dla regionów alpejskich. Co prawda czerwiec był w Alpach przepiękny i słoneczny, jednak 2 tygodnie poprzedzające planowany termin naszej wyprawy wyglądały zupełnie nieciekawie. W północnej części Alp bez przerwy lało, a z wielu regionów Austrii napływały doniesienia o powodziach. W przeddzień planowanego wyjazdu prognoza dla St. Anton, z którego mieliśmy wyruszyć zapowiadała dalsze opady, w związku z czym zadecydowałem, że poczekamy na lepszą pogodę. W sobotę, prognoza nadal jednak nie dawała nadziei na poprawę pogody, postanowiliśmy więc poczekać jeszcze jeden dzień. Nie mogąc się już doczekać wyjazdu spakowaliśmy przynajmniej nasze plecaki :)

W niedzielę, prognoza 3-dniowa nadal mówiła o opadach, na szczęście od wtorku miało się już poprawić. A zatem, w poniedziałek wyjeżdżamy samochodem do Austrii, do St. Anton, tam nocujemy po podróży, a rano zostawiamy samochód i wyruszamy na spotkanie przygody.
Przez prawie całą drogę z Krakowa do St. Anton leje jak z cebra – pozostaje mi tylko pocieszać się, że to znaczy, że prognoza się sprawdza... Po 11 godzinach podróży docieramy do celu. Kwatery na nocleg postanawiam szukać jednak nie w samym St. Anton, które jest słynną (i przez to również drogą) miejscowością wypoczynkową, lecz w oddalonym o 12 km Flirsch. Wyciągam przygotowaną wcześniej kartkę z adresami i numerami telefonów kilkunastu kwater znalezionych poprzez internet. Dzwonię na pierwszy na liście numer, pytam o wolne miejsca i o cenę. Pokój (oczywiście z łazienką) okazuje się być bardzo ładny i przytulny – szybko zostawiamy nasze rzeczy, umawiamy się z gospodynią na śniadanie na 8:00 i uzbrojeni w parasol (cały czas pada!) ruszamy na poszukiwanie kolacji.
W drodze powrotnej przechodząc obok punktu informacyjnego sprawdzam jeszcze raz prognozę pogody – potwierdza ona, że nazajutrz ma być co prawda pochmurno i chłodno, ale raczej nie powinno już padać.
Zasypiamy w dobrym nastroju usypiani monotonnym szumem deszczu i pełni niepokoju i niepewności – jak to będzie? Jak się uda nasza wyprawa?
Dalej... |